„Gruba idzie”
– Historia prawdziwa…„Patrz Jadzia, Gruba idzie" usłyszałam głos znajomej, gdy przechodziłam przez drogę. Od pewnego czasu tak właśnie ludzie reagowali na mój widok: niedowierzaniem, niesmakiem. Nie dziwiłam im się. To, co widziałam w lustrze odpowiadało dokładnie temu, jak się czułam: okropnie. Stres towarzyszył mi przez cały czas, a ja „zajadałam” problemy, im większe, tym więcej potrafiłam zjeść. Ten stan ciała wpływał ogromnie na moją psychikę. Jak każdy, pragnęłam akceptacji, a nie krytyki, a tylko krytykę słyszałam. Te moje 114 kilogramów przesłaniało wszystkim świat. Każdy widział, odbierał mnie przez pryzmat mojej wagi. Zamknięte koło zataczało co raz większe kręgi…
Nie wytrzymałam, załamałam się. Każdy chyba by się załamał. Wizyty u psychologa, powolne wyrabianie wiary w siebie, nabieranie pewności, akceptacja własnego wyglądu. Nie do końca jednak, nie przy tej wadze. Gdyby nie mąż, byłoby naprawdę źle. On i córka nigdy nie krytykowali tego, co ze sobą zrobiłam, a ja i tak wstydziłam się z nimi wyjść: na wesele, sylwestra, do znajomych. Każde wyjście było traumą – te spojrzenia, te uśmieszki…
W końcu nadszedł czas przełomu. Musiałam pójść z mężem na wesele do jego rodziny. Nawet dobrze się bawiłam i wróciłam do domu zadowolona. Po kilku dniach przysłali nam nagranie z tego wesela.
Zobaczyłam przystojnego faceta – męża i zgrabną, młodą dziewczynę – córkę, a przy nich? Nie wierzyłam własnym oczom. Przy najgrubszej osobie wyglądałam jak potwór, jak jakiś koszmar w klapkach, bo na obcasach nie dałam rady chodzić. Tak wyglądałam, to byłam ja!
Decyzja zapadła – odchudzanie, ale tak konkretnie i „na maxa”, bo jeśli nie, czeka mnie zawał, wylew i śmierć. W końcu to zrozumiałam. Sama, na własne życzenie kopałam sobie grób łyżką, a pomagałam widelcem!
Wybrałam termin startu – styczeń 2007 r. Na sylwestra nie poszliśmy, chociaż mąż mnie namawiał. Wstydziłam się siebie – dla niego. Wieczorem zjedliśmy ostatnią wspólną kolację, przy świecach i muzyce. Dużo rozmawialiśmy. Poczułam, że jestem gotowa. Dla siebie i przeciwko sobie.
Zaczęło się żmudnie i pomalutku. Pierwszy tydzień -3,8 kg, drugi – 1,7 kg, jeszcze bez sportu, bo nie byłam w stanie się ruszać. Bóle, kołatanie serca, zadyszka. Przecież ja po schodach bałam się wchodzić, nie mówiąc o jakiejś cięższej pracy. Do tej pory nie wiem, co się wtedy ze mną działo – ale przeżyłam. Było co raz lepiej. Luty zakończyłam wagą 99,7kg. Przez dwa miesiące schudłam 15kg… Jak ja się wtedy cieszyłam, ważyłam poniżej setki. W marcu było już 92,8 kg, czyli po trzech miesiącach schudłam 21,5kg.
Płakałam często, cierpiałam i chudłam. Mąż i córka chodzili przy mnie na paluszkach. Jedli, kiedy tego nie widziałam, wietrzyli kuchnię abym nie czuła apetycznych zapachów, wspierali, kupowali drobiazgi w nagrodę.
Robiłam się co raz bardziej zawzięta i zacięta. Szło mi dobrze. Lepiej się czułam, serce nie dokuczało, ciśnienie było w normie. Nadszedł czas na ruch, sport. Zaczęłam biegać i ćwiczyć. Jakie to były ćwiczenia, jakie bieganie? Najgorsza ciamajda byłaby przy mnie wzorem doskonałości.
Skąd miałam siłę, aby to wszystko znieść: głodówkę, zakwasy – nie wiem. Myślę, że to powoli zaspokajana potrzeba akceptacji doszła do głosu. Coraz częściej słyszałam: „świetnie wyglądasz”, „ale schudłaś…”. Było mi tak dobrze, tak wspaniale, że chciałam więcej, coraz więcej. Zacinałam się w sobie. Chociaż żołądek ściskał się z głodu, ja walczyłam. Komplementy były ważniejsze od głodu. Zaczęłam dużo chodzić- 6 km codziennie rano… Stało się to moją pasją i uzależnieniem: poranek, muzyka i ja.
W kwietniu straciłam tylko 5.2kg, w maju już 6.9kg. Na początku czerwca waga pokazała 80,9kg. Schudłam 33.6kg. Tyle osiągnęłam.
Rozmawiałam o diecie i odchudzaniu ze wszystkimi i na okrągło. Było mi ciągle mało. Za radą męża poszukałam w Internecie osób, które jak ja walczą o swoje zdrowie, dobre samopoczucie i lepsze życie. To było najlepsze, co mi się mogło przytrafić. Nowy świat, tematy, którymi żyłam, nowi ludzie: życzliwi, chętni do pomocy i rady. Zawdzięczam im bardzo wiele: pomoc, wsparcie, doping i motywację.
Czuję się już pewna siebie, jakbym urodziła się na nowo. Jestem radosna, uśmiechnięta, bo ludzie patrzą na mnie z uśmiechem. Często widzę zazdrość w oczach kobiet i błysk w oczach mężczyzn. Chociaż mąż jest dla mnie wszystkim, takie rzeczy cieszą chyba każdą kobietę.
A ja jestem kobietą. Chcę się podobać, dobrze czuć, ubierać, dbać o siebie. Mam przecież dla kogo i tak niewiele czasu, a zegar nieubłaganie tyka…
Teraz płaczę już tylko z radości, że mogę kupić ubrania, na które mam ochotę, że proszę o mniejszy rozmiar spodni, że już tak niewiele mam tych kilogramów do zgubienia…
A marzenia – warto zrobić wszystko, aby je realizować, jeżeli leży to w granicach naszych możliwości. Jedno z moich marzeń właśnie się spełniło - mąż wziął mnie na ręce – jak dawniej…
Przede mną jeszcze długa droga, wiele wyrzeczeń, wysiłku. Poradzę sobie. Tyle już osiągnęłam, tyle przeszłam. Jest mi dobrze. Serduszko dotlenione pracuje cichutko, usta się śmieją, rodzina podziwia i wspiera. Czuję się zdrowa, zgrabna i dużo młodsza.
Nie żałuję niczego. Warto było przez to przejść, aby zyskać to, co mam teraz. Przez pół roku schudłam 40kg. Z potwora przemieniłam się w kobietę. Kobietę, którą chcę być i czuć w sobie już zawsze, dla siebie, męża, córki, rodziców i siostry. Przecież jak jestem zadowolona, uśmiechnięta i szczęśliwa, te moje szczęście udziela się bliskim i wszystkim wokół mnie.
Warto się odchudzać, warto walczyć o życie i zdrowie – ja nie przestanę…
Gruba została na drodze
Ja – wróciłam…